Jeszcze było ciemno, gdy jechaliśmy na lotnisko. Nikt nic nie mówił,
wszyscy obserwowaliśmy budzący się Reykjavík i okoliczne miejscowości.
Zobaczyliśmy światło latarni morskiej w Keflavíku - tam skończy się
nasza przygoda z Islandią.
Przed lotniskiem Krzysztof napomknął: - 2000 mil. Tyle licznik właśnie wybił.
Zabraliśmy toboły (w tym słoik Nutelli, który przetrwał nietknięty owe
2000 mil plus cztery loty i dwa pociągi Warszawa - Keflavík - Warszawa),
i czekaliśmy na Magnusa, który miał odebrać od nas samochody, ciekawi,
co powie na pękniętą szybę i brak tablicy rejestracyjnej. Czekaliśmy
i czekaliśmy, i czekaliśmy... i się nie doczekaliśmy. Ot, luzackie podejście
Islandczyka, zostawiliśmy więc samochody w najbliższej wypożyczalni.
Podczas startu nad Islandią wisiały niskie chmury, nad którymi był
piękny poranek. Wyspa nie raczyła nas pożegnać nawet kawałkiem jakiegoś
widoku, pozostała za samolotem i chmurami, a my pofrunęliśmy do Danii.
Kopenhaga: Lotnisko, rowery, rowery, rowery, rowery, rowery, więcej
rowerów, rowery, piętrowy autobus, rowery, rowery, rowery, obiad,
rowery, rowery, rowerzystka na trawie w parku, kaczki, kot, rowery,
rowery, pani na ławce przy kwiatach, rowery, syrenka, łódź podwodna,
rosyjscy turyści, rowery, rowery, rowery, fontanna, kościół, rowery,
rowery, rowerzystka zakłada łańcuch, rowery, jeszcze więcej rowerów,
łodzie wiosłowe, dużo rowerów, lotnisko. Na lotnisku w końcu skonfiskowali
Jurkowi ten wielki nóż, który przemycił wcześniej przez trzy kontrole
(w tym ową niemiecką!) Nóż chował się poprzednio w plecaku za discmanem i nie było go widać na skanerze.
Berlin: lotnisko, S-Bahn, i spać. Następnego dnia rano Islandia zdawała
się być snem.