Uwaga, strona ma status "archiwalna pamiątka". To i owo nie działa i działać już raczej nie będzie.
Ale jest co poczytać i pooglądać. Zapraszamy!
PS Adresy mailowe nie działają. Jeśli chcesz o coś zapytać, skontaktuj się z nami tędy.



dziennik filmy mapa liczby o nas kontakt księga gości linki
wstęp alfabet <<< dzień 1 >>> zdjęcia dziennik


Sierpniowy poranek na dworcu Warszawa Centralna. Godzina 7:00. Zaczyna się zbierać tłum. To uczestnicy wyprawy! Ostatnie spojrzenia na najbliższych, ostatnie pożegnanie - kto wie, co się zdarzyć może? Z mroków tunelu wyłania się Express Warszawa - Berlin. Pakujemy się z naszymi ogromnymi bagażami (zapas suchego prowiantu i nutelli na dwa tygodnie) i ruszamy na zachód. Jedni byli zdecydowanie podnieceni naszą wyprawą (patrz: Grzegorz - mina nr 34), inni przeciwnie, wyluzowani - co tam jakaś Islandia, przecież bywam tam w każdy weekend (patrz: Krzysztof - mina nr 12). Atmosfera - ogólnie rzecz biorąc rozmaita: śpiąco-podniecająca. Jednak chyba bardziej śpiąca - Jerzy bez miny.

W Berlinie, jak to w Berlinie - zachwycaliśmy się wystrojem hostelu Sunflower (łąka na suficie, kwiatki, krówki!), w którym przyjdzie nam spać w drodze powrotnej. Jeden z uczestników zachwycił się nawet miękkością własnego laptopa. Dziwne to, ale w stolicy obcego, germańskiego landu rzuciły nam się na oczy całkiem swojskie nazwy. Tak, czy siak - odlot z Berlina chyba normalny. Nie wspominamy nic o pilniczku Krzysztofa... Co tu wspominać, skoro nie udało się zabójczego pilniczka wnieść na pokład samolotu (brawurowa akcja niemieckiej straży granicznej, która sprawdzała nam nawet wnętrze butów). Kołowanie i start - przyspieszenie wciska w fotele, namiastka tego, co czują kosmonauci. Okolice lotniska migają w oknie coraz szybciej, koła dudnią, aż nagle... cisza, a ziemia przesuwa się coraz wolniej i oddala się też coraz wolniej, przez co mamy wrażenie, że spadamy. W końcu pod nami tylko chmury.

Pierwszy lot to tylko godzina - Airbus 319 linii EasyJet ledwo się wzniósł, a już musiał opadać. Zanurzamy się w chmurach i po krótkich poszukiwaniach lotniska lądujemy. Na lotnisku Kastrup wszystkie narody świata, przy jednym z okien muzułmanie modlą się w stronę Mekki. Kopenhaga to szybka przesiadka. "Mały" stres - czy uda nam się zdążyć na samolot do Keflavíku? Czas jest ograniczony - lądujemy wprawdzie z wyprzedzeniem ok. 2 godzin, ale odprawa, bagaż, możliwość zmylenia tropów na lotnisku i takie tam inne sprawy, jak choćby policzenie bagażu - zaraz, zaraz, ile to sztuk? Jednak sprężamy się i udaje nam się znaleźć drogę do odpowiedniego terminalu i zapakować razem z innymi podróżnymi w Boeinga 757 linii Icelandair. Oto nasz pierwszy kontakt z Islandią i jej językiem.

Lecimy w stronę Islandii, jest pięknie i romantycznie. Jak to zaśpiewał Peter Gabriel: "Downside up, upside down, take my weight off the ground, falling deep in the sky, slipping in the unknown"... W słuchawkach pokładowego systemu audio lecą Beatlesi, The Rolling Stones, a na jednej ze stacji pani czyta islandzką sagę (podobno jak co wieczór). Stewardessy rozpoczęły ceremonię roznoszenia posiłków (chyba kolacji - jest około północy). Straszne przeżycie i pełne napięcia oczekiwanie: co też nam zapakowali do pojemniczków? Czy będą islandzkie "przysmaki", jak na przykład urzekające kruchością (bo wykopane z ziemi przedwczoraj) mięso rekina czy też... brr. Lepiej nie pisać! Na szczęście było normalnie, chociaż co jedliśmy, nie wiemy do dziś. A na deser nieco turbulencji.

- Najpierw siusiasz na mięso, a potem zakopujesz je na cztery miesiące. Po upływie tego czasu odkopujesz je i jesz na surowo - wyjaśnił Loftur, podsuwając w moją stronę spodek ze sztywnym, twardym rekinem grenlandzkim.

- To brzmi jak dowcip...

- Nie, serio, to jest tradycyjne islandzkie danie - upierał się Loftur i chapnął zszarzały kawał ryby, połknął go i wziął dużego łyka wódki (brennivín).

- No, do dzieła! Częstuj się!

Wrażenie nie było najgorsze dopóki pamiętałem żeby nie oddychać. Kiedy nabrałem powietrza, amoniak ze zgniłego rekina dał solidnego kopniaka moim płucom i zagroził mojemu porannemu śniadaniu.

Po trzech godzinach przyziemiliśmy w Keflavíku mimo ciemności. Jak pilot to zrobił? Podczas lądowania w słuchawkach puścili Stinga "Fragile"... Na zewnątrz terminalu trochę chłodno i deszczowo, nie warto brać kurtki, bo zmoknie. Przeżyliśmy lekki szok termiczny (w Berlinie było ok. +30 stopni C, a Islandia przywitała nas deszczem i temperaturą ok. +5 stopni C). Przywitał nas też zapach ryb - czyżby samolot zniosło do Helu? Ale tam przecież nie ma lotniska. Zwłaszcza należącego do amerykańskiej armii. Czekając na transport sprawdziliśmy empirycznie, że autochtoni mają dość względne poczucie upływającego czasu (patrz "Poradnik ksenofoba - Islandczycy"). Mieliśmy chwilę, aby się rozgościć na lotnisku, toteż popatrzyliśmy na bezstresowo pracujących niebieskookich blondynów, podziwnęliśmy architekturę i wystrój wnętrz... drewnianego lotniska, pooglądaliśmy islandzkie ogłoszenia (trudno tu mówić o "czytaniu" przez nas ichniejszych runów), cofnęliśmy zegarki o przepisowe dwie godziny i grzecznie czekaliśmy na zamówione japońskie wozy. W międzyczasie Darek doszedł z grubsza do ładu ze swoim plecakiem, który raczył się wewnątrz przyozdobić smalcem z pękniętego słoika. W drodze powrotnej odnotowaliśmy, w jaki sposób obsługa lotniska obchodzi się z bagażami w drodze do i z samolotu, więc smalec radzimy trzymać w pancernych kasetkach.

Wreszcie z półgodzinnym opóźnieniem nadjechał terenowym mercedesem Magnus, szef wypożyczalni samochodów. Islandia ma najwyższy na świecie współczynnik samochodów (zwłaszcza terenowych) na mieszkańca. Podobnie jak ilości czytanych książek, oglądanych filmów, litrów pitej coca-coli i paru innych rzeczy. Na dodatek Islandia jest największym w Europie producentem bananów (też w to nie wierzyliśmy).

Nasze autka, jak się okazało, czekały już na nas na pobliskim parkingu: dwa wypasione suzuki xl7!!! Chyba niespodzianka? Zapakowaliśmy się (z małymi problemami - nasze plecaczki były trochę nadpojemne) i ruszyliśmy oświetloną drogą (ulicą?) do odległego o 45 km Hafnarfjörður.

Bez problemu trafiamy do uśpionego schroniska. Drzwi otwarte, przed schroniskiem nie przykute łańcuchami rowery??? Na stoliczku w holu klucze do naszych pokojów. Obok komputer z interenetem!!! Od razu dało się odczuć różnice kulturowe, powitała nas bowiem uprzejma karteczka prosząca o zdejmowanie butów zaraz po wejściu. Mimo niepomiernej chęci szerzenia polskich obyczajów i wtrynienia się na górę do pokoiku w zabłoconych adasiach, uszanowaliśmy ichniejszą tradycję. Jednak pomni znanych także w Polsce obyczajów, postanowiliśmy się nieco odświeżyć. Okazało się to największą pomyłką wieczoru. Nigdy więcej przed jedzeniem! Zimna woda płynie prosto z lodowca, ale gorąca pochodzi z geotermalnych źródeł i śmierdzi zgniłymi jajami (siarkowodór). Zasiedliśmy więc do kolacji czyści i śmierdzący. Zmęczeni podróżą (według czasu polskiego jest 3:30) lądujemy w końcu w łóżkach. Ciekawe, co przyniesie następny dzień...
tekst WM i FO
zdjęcia z dnia 1

wstęp alfabet <<< dzień 1 >>> zdjęcia początek

dziennik filmy mapa liczby o nas kontakt księga gości linki

© 2005-2017 Michał Terajewicz