Uwaga, strona ma status "archiwalna pamiątka". To i owo nie działa i działać już raczej nie będzie.
Ale jest co poczytać i pooglądać. Zapraszamy!
PS Adresy mailowe nie działają. Jeśli chcesz o coś zapytać, skontaktuj się z nami tędy.



dziennik filmy mapa liczby o nas kontakt księga gości linki
wstęp alfabet <<< dzień 2 >>> zdjęcia dziennik


"...and the road becomes my bride" - a droga staje się moją oblubienicą. Zjedliśmy pierwsze śniadanie na Islandii, posadziliśmy przed schroniskiem kilka polskich sosen (w całym kraju prawie nie ma drzew), zapakowaliśmy się w samochody i naprzód! Zaraz, zaraz, nie tak od razu naprzód. Najpierw pobłądziliśmy po Reykjavíku, który wcale nie taki mały, jak go malują. Za to wypatrzyliśmy kilka miejsc, które obiecaliśmy sobie odwiedzić w drodze powrotnej. Gdy już doszliśmy do ładu z mapami, wjechaliśmy na tzw. ring road, główną drogę nr 1 biegnącą wokół wyspy, i wyprawa rozpoczęła się na dobre.

Tego dnia wszystko było "pierwsze". Pierwszy raz widzieliśmy dymiące źródła gorącej wody między pagórkami, islandzkie konie z rozwianymi grzywami, a oto i pierwszy wodospad, Seljalandsfoss. Jeden z wielu na południowym wybrzeżu Islandii, którymi woda spływa z lodowca, a dalej przez sandr do oceanu. Niechętnie rozstaliśmy się z tym cudem natury i ruszyliśmy ku pierwszej wodnej przeprawie, która dzieliła nas od Þórsmörk. Dziś żałujemy, że się wystraszyliśmy tej marnej kałuży (w porównaniu z tym co nas czekało). Nie możemy się więc podzielić wrażeniami z Lasu Thora, ale za to mamy powód, żeby wrócić na Islandię. Á propos: wiecie co trzeba zrobić, gdy się zabłądzi w islandzkim lesie? Trzeba wstać z kolan. Niestety, na tej pięknej wyspie drzew jest jak na lekarstwo i są niskie. Znane nam drzewa łatwiej znaleźć w miastach, gdzie są sadzone przez ludzi.

Jeśli komuś na Islandii nie podoba się pogoda w danej chwili, niech wstąpi na 15 minut na kawę. Po wyjściu z lokalu ujrzy inny świat. Podziwiając pierwszą tęczę ruszyliśmy dalej naszą drogą nr 1, która pomiędzy klifami a równiną sandru i oceanem zawiodła nas do kolejnego wodospadu. Skógafoss, tak dla odmiany, niesie wodę z lodowca, przez sandr, do oceanu. Wspięliśmy się do progu, obejrzeliśmy wodospad z bliska i daleka, i znów w drogę.

Dyrhólaey, południowy kraniec Islandii. Wspięliśmy się samochodami na wysoki klif ozdobiony latarnią morską. W dole szeroka czarna plaża (na Islandii piasek jest bazaltowy), biegnąca aż po horyzont. Na wschód - Norwegia, na zachód - Grenlandia, na południe - ... Antarktyda. A między nami a nią bezmiar Oceanu. Wielkie fale, które na dole wyglądały jak sunące wały przeciwpowodziowe, stąd wydały się ledwie zmarszczkami w kałuży. Klimat dopełnił silny wiatr, siekący deszcz i zapadający zmrok. Tutaj poczuliśmy Islandię do szpiku kości.

Wróciliśmy karkołomnym zjazdem na główną drogę i wlokąc ze sobą oberwanie chmury, ruszyliśmy do Hvoll. Późnym wieczorem dotarliśmy do schroniska, które miało być naszą bazą wypadową na pierwszy lodowiec i pierwszy wulkan.

tekst MT
zdjęcia z dnia 2

wstęp alfabet <<< dzień 2 >>> zdjęcia początek

dziennik filmy mapa liczby o nas kontakt księga gości linki

© 2005-2017 Michał Terajewicz